Cztery koleżanki, samotne nauczycieli postanawiają założyć biuro matrymonialne, żeby pomóc innym i poszukać sobie partnerów. Urządzają w domu jednej z nich salonik towarzyski, w którym ludzie mogą się spotkać realnie przy kawie zamiast wirtualnego przeżywania romansów na szklanym ekranie monitora. Niektórzy przy okazji opowiadają swoje minione przeżycia. W krótkim czasie najważniejsze zadanie biura zostaje wykonane, bo większość klientów i same właścicieli, czasami w bardzo zabawnych sytuacjach poznają nowych partnerów.
Wszystkie historie są realnymi opowiadaniami kilku moich znajomych, które chciały żeby upamiętnić ich przeżycia.
Dziękuje Wam dziewczyny, bohaterki dnia codziennego.
Fragment jednego z rozdziałów
„Karolina zatrzymała się na parkingu przed dworcem we Wrzeszczu. Miała jeszcze kilka minut do planowego przyjazdu pociągu z Torunia, w którym jechał mężczyzna umówiony przez jedno z biur matrymonialnych. Pan miał być wysoki i silny — jak na chłopa przystało. Do tego niezależny i wykształcony, po Akademii Rolniczej w Bydgoszczy. Nie liczyła na żadne iskry ani pioruny, jakie rażą od pierwszego wejrzenia, ale jak zawsze miała nadzieję na spotkanie kogoś interesującego. Kogoś, kto zapełni jej samotne, aczkolwiek pracowite życie. Zawsze była pełna energii i otwarta na świat. Jeszcze w liceum wyżywała się w klubie, grając w koszykówkę. Jeździła po spartakiadach i kolekcjonowała dyplomy. Była jednak zbyt ociężała, by dostać się do bardziej ekskluzywnych ekip i wyjechać gdzieś dalej, na poważniejsze zawody. Po maturze zdecydowała się na farmację, a tam musiała przysiąść się do nauki, co pogłębiło jej problem z otyłością. Nie pomagały różne eksperymenty z dietami, a nawet z chemicznymi lekami wspomagającymi spalanie tłuszczów. Po prostu sobie tyła, dochodząc szybko do setki, co przy jej wzroście nie było aż tak widoczne. Owszem, pilnowała się, ale i tak miała na bokach po kilka zbędnych wałków. Po studiach uciekła w pracę i gdy większość jej koleżanek zakładała rodziny i rodziła dzieci, ona otwierała swoją aptekę. Stawała się całkowicie samodzielna i niezależna. Po roku kupiła na kredyt spore mieszkanie i wtedy zapragnęła wreszcie rodzinnego ciepła. Oglądając się codziennie w lustrze, zdawała sobie sprawę, że nie ma szansy na znalezienie partnera w naturalny sposób, więc zapisała się do wszystkich biur matrymonialnych, jakie były w Trójmieście. Zawsze zaznaczała swoje oczekiwania à propos partnera, ale i tak często, przez zaskoczenie, musiała się spotykać z panami sięgającymi jej do brody albo jeszcze niżej. Ci najmniejsi często dosłownie się do niej kleili, ale zawsze kategorycznie ich odrzucała, komentując ze śmiechem: — Breloczek mam przy kluczykach samochodowych, i wystarczy. Potem dzwoniła do biura i rugała szefostwo.
Tym razem obiecano, że pan jest postawny i zamożny, więc po raz kolejny zaryzykowała i nawet zaoferowała, że przenocuje go w pokoju gościnnym. W chwili gdy wjeżdżał pociąg, stała już na peronie i machała gazetą wysoko nad głową, spoglądając w obie strony i wypatrując kandydata. Ludzie mijali ją i rozchodzili się na obie strony. Lustrowała wszystkich mijających ją panów, gdy tuż za sobą usłyszała dziwny odgłos. Nie brzmiał jak gdakanie ani gęganie, a raczej takie — pit, pit — i wtedy się obejrzała. Tuż za nią stał wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Troszkę łysawy, ale w eleganckim płaszczu. Pod pachą trzymał teczkę, z boku której, spod klapki, wystawała głowa jakiegoś ciemnego ptaka i wydawała te dziwne, nieznane wcześniej odgłosy. W drugiej ręce pan trzymał jedną różę i dziwnie się do niej uśmiechał. Karolinie powoli rzedła mina, a ręka z gazetą opadała coraz niżej i niżej, aż wreszcie wsadziła ją pod pachę i kurtuazyjnie wyciągnęła do niego dłoń na przywitanie.
— Jestem Karolina. Chyba czekam na pana.
— Chyba tak, miła pani. Proszę wziąć ode mnie kwiat, to podam pani rękę. Karolina dziwnie się poczuła po takim tekście na powitanie, ale posłusznie przejęła kwiatek i wyciągnęła dłoń na przywitanie. Pan mocno ją uścisnął, mówiąc:
— Jestem Feliks Koziński i ma pani podobno mnie przenocować.
— Tak.
— Ma pani samochód?
— Tak. Proszę tędy. — Karolina wskazała ręką kierunek.
— A jeszcze to jest dla pani. — Jegomość wyciągnął przed siebie teczkę z wystraszonym ptakiem. Karolina nie wiedziała, co począć. Posłusznie wzięła pakunek i — trzymając teczkę daleko przed sobą na wyciągniętych rękach — skierowała się do wyjścia. Ptaszysko co kilka kroków ruszało się i popiskiwało, usiłując wydostać się ze swojego więzienia.
— To jest, proszę pani, perliczka. Pyszne mięsko. Takie na wpół dzikie, bo hodowane na wolnych wybiegach. Mięso jest ciemne i bez cholesterolu, a jakie jajka? Palce lizać, jak się człowiek naje takiej jajecznicy.
— Jajka też pan przywiózł? — zapytała dla żartu.
— Następnym razem, miła pani.
— Aha. A co z tym ptakiem?
— Jak to co? Upiecze pani na kolację, przecież nie wypada z pustą ręką przyjechać do kogoś. Ja nie z tych, co pchają się z buciorami na salony. U mnie to tak nie jest, choć chata gościnna i bogata, ale zasady, miła pani, zasady na pierwszym miejscu.
— Aha — przytaknęła Karolina, ale miała już w myślach obraz swojego gościa. Tuż przy samochodzie oddała panu Feliksowi teczkę z ptakiem i otworzyła mu drzwi z tyłu.
— Lepiej, jak pan z tym ptakiem usiądzie tutaj, bo nie wiem, co by policja powiedziała na takiego pasażera. Pan przytaknął i posłusznie usiadł, ściskając popiskujący pakunek.
Pod domem chciał od razu przekazać teczkę, ale Karolina wykręciła się i poszła przodem, nie oglądając się za siebie. Nawet na klatce nie spojrzała na mężczyznę, dopiero w domu, gdy się rozebrała, przejęła ten dziwny podarunek. Zaniosła go do łazienki i wstawiła z teczką do kabiny, zasuwając drzwiczki dla bezpieczeństwa. Gdy wróciła, pan Feliks stał już rozebrany z płaszcza i butów, świecąc czyściutkimi białymi skarpetkami.
— Poproszę kapcie.
— Co? A tak. Ee, ale ja nie mam żadnych męskich kapci. Tu nigdy nie mieszkał żaden mężczyzna.
— To mam chodzić na bosaka?
— To trzeba było sobie wziąć kapcie — odparła całkiem spokojnie, ale w duchu wszystko w niej kipiało— na przemian ze złości i śmiechu. „Boże, co za palant. Gdzie to się uchowało?”— myślała. Jednak kulturalnie oprowadziła pana po mieszkaniu, a na zakończenie, w kuchni, podała mu nóż i fartuszek.
— Skoro ptaszek ma być na kolację, proszę do dzieła, mężczyzno. Ja nie mam pojęcia, co się z tym robi.
— Trzeba nastawić wrzątku i zaparzyć ptaka.
— Żywcem?! — prawie wrzasnęła Karolina.
— Nie, najpierw trzeba go zabić.
— No to niech go pan zabije.
Chciała pogonić pana, ale ten stał zdziwiony.
— Ja? Ja nie umiem. To zawsze robi moja mama.
— Pan chyba żartuje. Trzeba było przyjechać z mamusią, bo ja też nie umiem.
— I co zrobimy z tą perliczką? — Pan Feliks wzruszył ramionami ze zdziwieniem.
— Nie wiem, pana problem. Ma pan nóż i do dzieła, ja zagotuję wodę i poczytam coś w książce kucharskiej.
Odwróciła się i zajęła czymś w kuchni, pozostawiając bohatera z orężem w dłoni. Po kilku niezbyt cenzuralnych sformułowaniach usłyszała dziwne łomotanie i piski w łazience. Nie zaglądała jednak, tylko wyjęła największy garnek, napełniła cały wodą i postawiła na kuchence. Poszła do pokoju i wyjęła książkę kucharską. Przejrzała cały spis, a nie widząc żadnych przepisów z perliczką, włączyła komputer i wstukała w Internecie słowa kluczowe. Nie widziała nic na temat kulinarnych spraw, więc wpisała jeszcze raz „potrawy z perliczki”. — Znów nic. Diabli nadali to ptaszysko. Co ja nam z tym zrobić? — szepnęła i dołożyła w myślach: „Niech to szlag z facetem. Boże, co za amant z perliczką”. W pewnej chwili, kątem oka, dostrzegła, że pan Feliks niósł ptaka za łapki przez cały hol, a krew kapała ciurkiem na podłogę. „By to piorun strzelił!” Wyskoczyła z pokoju i aż jej dech zaparło.
— A kto to będzie sprzątał? — zapytała wzburzona.
— Niech pani bierze szmatę i szybko powyciera, to nie będzie plam. Krew najlepiej od razu zmyć zimną wodą albo jeszcze solą zasypać na grubo. Wrzucił ptaka do zlewu, zdjął marynarkę i, machając Karolinie przed nosem, dodał:
— Cholera, rękawy też niech pani przepierze, bo uświniłem.
Na to Karolina nic już nie powiedziała. Poszła do łazienki, gdzie całkiem ją szlag trafił i zabrała się za sprzątanie. Najpierw odkręciła zimną wodę i mocnym strumieniem prysznica polała po całym brodziku i ściankach kabiny. Potem zmoczyła szmatę i wycierała podłogę, bez przerwy płucząc ją w świeżej wodzie. Gdzieniegdzie musiała wziąć szczoteczkę i wyszorować krew z białych fug i szczelin z paneli podłogowych w pokoju. W kuchni na szczęście miała szare kafle i fugi, więc mogła tam spokojnie posprzątać dopiero po całej wizycie. Na koniec zajęła się marynarką pana jegomościa. Bez pardonu namoczyła oba rękawy w misce z odplamiaczem i poszła do kuchni. Tam znów zastała horror, bo pan Feliks, nie patrząc na otoczenie, wyrywał sparzone opierzenie i otrząsając rękę z mokrych piór, rozchlapywał je po całym pomieszczeniu. Pokręciła głową, ale nie brała się za sprzątanie. Wyjęła z piekarnika brytfannę i postawiła gościowi przed nosem.
— Nie, pani Karolino. Najpierw musi pani wypatroszyć perliczkę.
— Ja? — warknęła zaskoczona. — Ja kupuję kurczaki w sklepie, czyste, oskubane i wypatroszone.
— Ale to, co pani kupuje, to, cholera, jest totalne gówno hodowlane. Same hormony, antybiotyki i anaboliki.
— A skąd pan to wie? — Przecież wiem, czym karmię kury na sprzedaż.
— No dobra. Nie będę z panem dyskutowała na ten temat. Niech pan patroszy to cudo, a ja zajmę się tą pana nieszczęsną marynarką, bo pewnie już się odmoczyła.
Zniknęła w łazience, choć wcale nie miała już zamiaru niczego dokładnie dopierać. Wyjęła rękawy marynarki z miski. Opłukała pod bieżącą wodą. Zawinęła w jakiś stary ręcznik, mocno wykręciła i powiesiła ją na sznurku, rozprostowując starannie rękawy. „Jeszcze mi każe prasować ten swój kościołowy gajerek. Boże, co za palant. Do jutra to ja chyba z nim zwariuję”. Usiadła na stołku i odczekała jakiś czas. Po czym, po cichutku, na paluszkach, wyszła z łazienki. Przeszła przez hol i zajrzała do kuchni. Na szczęście ptaszysko leżało już rozpołowione na kuchennym blacie. Całe bebechy tuż obok, a sam oprawca wycierał zakrwawione ręce bezpośrednio w czysty ręcznik."
Mam nadzieje że czytelnicy będą się dobrze bawili, często śmiesznymi losami bohaterek.