Po tragicznych wydarzeniach w rodzinnym domu Stefka, postanawia opuścić ojcowiznę i za poradą oraz z pomocą kuzynki wyjeżdża do Warszawy. Wystraszona natłokiem wydarzeń, tempem życia, ulicznym ruchem na dziko mieszka w jednym z najlepszych hoteli. Później jej drogi wiodą do Gdańska i Krakowa, gdzie ciągle coś dziwnego ją spotyka, ale pracowita i szczera, chociaż wystraszona dziewczyna przeradza się w piękną Stefanię. Poznaje niesamowitego, starszego mężczyznę żydowskiej nacji i wreszcie los się do niej uśmiecha, ale jak to się dzieje dokładnie i po kolei tutaj nie wyjawię. Tylko dodam, że z wiejskiego podwórka, po szczeblach drabiny społecznej i zawodowej, moja bohaterka osiądzie w pałacu pod Gdańskiem jako właścicielka.
Tak się wiodło mojej bohaterce na najniższym szczeblu życiowej drabiny.
Stefka odeszła za oborę i z daleka popatrzyła na matkę. „Jasne, ojciec pijany, ta wiecznie chora, a robota na moje ręce. Bronek ma racje, że trzeba to wszystko sprzedać i uciekać na łatwiejsze życie” –pokręciła głową i poszła do warzywniaka pielić. Była tak zmęczona, że nawet myśleć jej się nie chciało, ale wolała dzióbać w ziemi, na kolanach, niż słuchać kolejnego gderania.
Rano jeszcze ojciec dołożył swoją awanturę, że pieniądze mu wyciągnęły z kieszeni, a jak się tylko któraś głośniej odezwała, zaraz czym popadło rzucał w jej stronę zza pustego stołu. Stefka zawczasu poszła do obory robić obrządek, bo nie chciała słuchać dalszych scysji.
-Pijaku, ostatnie talerze wytłuczesz i na czym jeść będziesz? –matka wkurzona podeszła do niego i jak to wiejska baba chciała szmatą zdzielić po głowie. Chłop jeszcze dobrze nie wytrzeźwiał, więc buńczuczny był i głodny ponad miarę. Złapała za garnek kamionkowy ze smalcem co na stole często stał i rzucił w kobietę nie patrząc gdzie trafi.
-Chleba dawaj, bo mnie kurwa zaraz weźmie taka, że mnie obie będziecie do śmierci pamiętać.
Chwila ciszy zapanowała, więc odwrócił głowę i z wściekłością popatrzył na babę swoją, która dziwnie w pół zgięta pod kuchnią siedziała. Głowę miała przekrzywioną, jakby za siebie patrzyła, a zza ucha jej stróżka krwi ciekła po szyi i swetrze. Zaklął siarczyście, wyszedł zza stołu i dwa kroki zrobił w stronę kuchni.
-Żreć dawaj, kurwa mówiłem, a ty znów chorą udajesz.
Marzenia
Właściwie Stefka nie wiedziała co ma odpowiedzieć, bo ten jej jedyny raz był nic nieznaczący i wcale nie przyjemny. Więcej uczucia doznawała kiedy Edgar ją przytulał chociażby w tańcu. Głupio było jej się przyznać, ale właściwie nawet nie widziała męskiego członka w naturze, chyba że jakiegoś małego, chłopięcego siusiaka. Była też mocno zmieszana sytuacją, chociaż wiedziała co ją czeka. Odruchowo się uśmiechnęła do swoich myśli, co Edgar przyjął za kolejny krok przychylności i pocałował ją delikatnie w usta. Zrobiło jej się przez chwilę ciepło, przyjemnie, ale wyraźnie nie była jeszcze gotowa na zbliżenie. Delikatnie odsunęła się i szybko sprowadziła nastrojową scenę, do marnej rzeczywistości.
-Musimy zrobić zakupy, bo juto niedziela, a w lodówce tylko światło.
-Racja. Dobrze, że pani Bogusia spiżarkę mi zapełniła. Wiesz wczoraj jak przyjechałem, nie było nic, nie chciało mi się jechać gdzieś do restauracji. Ugotowałem woreczek ryżu i zjadłem z dżemem truskawkowym.
Stefka parsknęła ze śmiechu i zaraz wyjaśniła mu powód swojej radości.
-Ja myślałam, że taki uczony, bogaty pan, nie jada byle czego.
-Byle co jadam w Ameryce. Domowe przetwory robiła moja babcia i zapewniam cię, że nie ma nic wspanialszego.
-Nie musisz zapewniać, ja to znam. Sama robiłam.
-Naprawdę? Już cię uwielbiam.
-Edgar, ale żeby robić dobre przetwory, trzeba mieć ogród i swoje owoce.
-Wiem i to mi się marzy. Domek, może jakiś dworek gdzieś nad jeziorem, koniki, bryczka, zimą sanie, las i rechot żab.
Stefka patrzyła na niego wielce zaskoczona. Ludzie na wsi marzą o mieście, tłoku, miejskim zgiełku, a taki światowiec, za lasem, za odludziem. Przypomniała sobie pierwsze dni w Warszawie, kiedy bała się przejść przez ulice, kiedy przerażona stała na krawężniku i trzymała się jakiegoś słupa, a wszystko w koło niej pędziło na zwariowanie. Teraz, szczególnie tutaj w Krakowie chociaż już przywykła do ruchu i pośpiechu, nie była zadowolona. Nawet źle się czuła. Przyćmione słońce miejskim smogiem drażniło jej gardło i przytykało płuca. „Znów na wieś, a Wiedeń, Nowy Jork?” –Uśmiechnęła się, wykręciła z objęć i poszła do przedpokoju.
Czy dojdzie do ślubu?
Stefka czekała zniecierpliwiona w domu. Zerkała na zegarek i odliczała godziny do przylotu Edgara, do Krakowa, odliczała minuty do jakiegoś telefonu, który milczał od rana jak zaklęty. Coraz bardziej nerwowo krzątała się po mieszkaniu, szykowała najpierw obiad, potem spakowała wszystko do lodówki i szykowała kolacje, ale telefon milczał. O osiemnastej nie wytrzymała i zadzwoniła, chociaż Edgar tłumaczył, że może być zajęty, że nie będzie odbierał, bo nie wypada na spotkaniu ćwierkać z żoną.
Rzeczywiście nie odebrał, ale po pewnym czasie oddzwonił i smętnym głosem, trochę podenerwowany, chyba nawet podpity zakomunikował jej.
-Kochana Stefi. Trochę sobie wypiłem, bo jestem nieudacznikiem. Nie potrafię mojej rodzinie zapewnić odpowiedniego bytu na poziomie. Wszystko się popierdzieliło.
-Ale co się stało? Dlaczego nie wracasz? –Stefka była zaniepokojona.
-Bo nie podpisałem tej cholernej umowy na kupno pałacu w Żelisławkach.
-Ktoś podkupił go?
-Nie. Ja nie mogę podpisać żadnej takiej umowy. Wszystko w tym kraju się popierdzieliło.
-Ale dlaczego? Co się stało?
-Nic. Ten durny rząd, czy sejm, zaklepali jakąś dziwną ustawę gruntową i dupa.
-Czemu?
-Bo nie jestem Polakiem. Ja, rozumiesz. Dziadka, profesora filozofii, na początku wojny zabrali z Jagiellonki i wywieźli gdzieś, zamordowali. Ojciec musiał uciekać, a ja mam tylko kartę stałego pobyty. Oficjalnie nie jestem Polakiem i nie mogę kupić ziemi.
-Myślałam, że masz obywatelstwo.
-Nie mam, jakoś tak zeszło i nie załatwiłem, a teraz szlak mnie trafia.
-A jak kupowałeś mieszkanie, hotel?
-Normalnie. Teraz, żeby kupić ziemię powyżej pół hektara, trzeba mieć już ziemię i być rolnikiem, wtedy można kupić jako rozszerzenie gospodarstwa. Przykro mi Stefi. Nie jestem rolnikiem. Nie kupię ci pałacu w Żelisławkach i nie wiem, czy zechcesz wyjść za mnie.
Trochę bełkotliwa, niewyraźna relacja sparaliżowała ją. Na cztery dni przed ślubem, jej narzeczony ma wątpliwości. Siedzi i pije w Warszawie niewiadomo z kim, a ona nie wiedziała co ma robić. Myśli kotłowały jej się po głowie i raptem aż krzyknęła do słuchawki.
-Ale ja jestem!
-Wiem, że jesteś wspaniała i kochana.